Oto wywiad z Anastasim :
Ola Piskorska: Jak w pana życiu pojawiła się siatkówka?
Andrea Anastasi: - W sumie to dość przypadkowo. Miałem 10 lat, jak zacząłem w szkole z kolegami grać w siatkówkę i spodobało mi się. Najbardziej dlatego, że to była świetna grupa, do dzisiaj niektórzy z nich to moi bliscy przyjaciele. Mimo, że szybko okazało się, że nie mam zbyt dobrych warunków fizycznych, to byłem waleczny i jakoś sobie radziłem na pozycji przyjmującego. Dostawałem propozycje, były kluby, które chciały mieć mnie w składzie, więc grałem. Ale nigdy nie byłem zachwycony swoim graniem.
A kim chciał pan być?
- Wiedziałem, że na pewno muszę mieć wyższe wykształcenie, to było dla mnie oczywiste. A im dłużej sam grałem, tym bardziej czułem, że bardzo chciałbym być trenerem, więc skończyłem studia na akademii wychowania fizycznego.
Zadebiutował pan w roli trenera w wieku 33 lat, rzadko który zawodnik w tak młodym wieku kończy karierę. Co było powodem?
- Nie spełniałem się jako zawodnik, nie grałem tak dobrze, jak bym chciał. Poza tym ja mam taki specyficzny charakter, lubię rządzić i decydować o wszystkim (śmiech). Jako zawodnik musiałem się podporządkowywać i to było dla mnie trudne.
I jak do tego doszło, że został pan trenerem?
- Mój menedżer wiedział, że myślę o pracy jako szkoleniowiec i kiedyś rzucił, że w Brescii szukają trenera i może byłbym zainteresowany. Miałem wtedy jeszcze kontrakt jako zawodnik z klubem, i to dwuletni, ale jak porozmawiałem z działaczami w Brescii, to poczułem, że to jest dokładnie to o czym marzę. Byłem zachwycony! Tamten sezon, swój debiut, pamiętam do dziś. Wszystko było nowe, wszystkim się strasznie przejmowałem. Godzinami przygotowywałem treningi, rozpisywałem w najdrobniejszych detalach, analizowałem każdy szczegół. Sprawiało mi to ogromnie dużo radości. Myślę, że ten pierwszy rok pracy trenerskiej był najłatwiejszy, trudniejszy jest rok drugi, trzeci czy czwarty, kiedy nie ma się jeszcze dużo doświadczenia, a entuzjazm jest już mniejszy.
Nie było panu trudno prowadzić zawodników, którzy byli od pana niewiele młodsi?
- Wiek nie był żadnym problemem, jak mówiłem, mam dobry charakter do bycia trenerem (śmiech) i zawodnicy się mnie słuchali. Problemem był brak doświadczenia, podejmowałem czasami fatalne decyzje. Dziś, jak sobie niektóre przypomnę, to nie mogę w to uwierzyć (śmiech)! Ostatnio sobie uświadomiłem, że teraz pracuję już dziesiąty sezon jako trener reprezentacji narodowej i doświadczenie z minionych lat bardzo mi pomaga. Patrzę na zawodników w czasie treningów, wieczorami spotykam się ze sztabem szkoleniowym i podejmuję decyzje na bieżąco. Właściwie nic już mnie nie zaskakuje, spokojnie chodzę wieczorami spać, bo nie zdarza się, żebym nie wiedział co zrobić. Widzę od razu, kiedy zmęczenie moich graczy przekracza punkt krytyczny.
Z tego co mówią, to chyba cały czas przekracza. Podobno za poprzednich trenerów aż tak ciężkich stricte siatkarskich treningów nie było.
- (śmiech) Wiem, że są zmęczeni, ale na razie tak musimy trenować. Ja nie lubię dużo gadać i wszystkiego tłumaczyć, trening to przede wszystkim ćwiczenie, ćwiczenie i jeszcze raz ćwiczenie.
W tym sezonie kadra dostała bardzo mało czasu na zgrupowanie.
- To nie jest problem, inne reprezentacje też mają mało czasu. Problemem jest to, że się nie znamy, jestem nowym trenerem i muszę jak najszybciej poznać zawodników, a oni mnie. A już za chwilę będę musiał podjąć decyzję co do składu na mecze wyjazdowe Ligi Światowej.
Jakie były najbardziej pamiętne momenty pana kariery zawodniczej i trenerskiej?
- Jako zawodnik najlepiej wspominam cały okres pracy z Julio Velasco w drużynie narodowej. To był wspaniały trener, bardzo dużo ze mną rozmawiał i dobrze się rozumieliśmy. Zresztą on od początku bardzo mnie wspierał w mojej karierze szkoleniowca i dużo mi pomógł. Wtedy zaimponował mi swoim systemowym podejściem do pracy trenerskiej, miał swoją wizję i ja realizował. Bardzo ciężko pracowaliśmy, dużo wyjeżdżaliśmy, ale też wygrywaliśmy prawie wszystko, na przykład zostaliśmy mistrzami świata (w 1990 roku – przyp. red.). A w karierze trenerskiej to cały czas pamiętam pierwsze zwycięstwo w Lidze Światowej, z Włochami w 1999 roku. Byłem wtedy bardzo zaskoczony, mój debiut w roli trenera drużyny narodowej, ledwo się orientowałem, co się dzieje i od razu taki sukces (śmiech). Ale bardzo ważne było to mistrzostwo Europy z Hiszpanią w 2007 roku w Moskwie.
Nikt się nie spodziewał, że to Hiszpania wygra ten turniej.
- Nikt, to prawda, nie byliśmy faworytami. Ale dziś mogę się przyznać, że my sami trochę się tego spodziewaliśmy. Cały sezon chłopcy niezwykle ciężko pracowali, tak jak ci tutaj w Polsce, wymagałem od nich bardzo dużo, a oni nigdy nie protestowali. W trakcie sezonu, jak tak patrzyłem na nich na treningu, to zacząłem myśleć, że możemy osiągnąć naprawdę dobry wynik. Byli coraz lepsi technicznie, a rozgrywający (Falasca – przyp red.) był niesamowity, myślę, że jeden z najlepszych na świecie, do tego był dobrym liderem, miał świetny wpływ na drużynę. Mały problem był z atakującym, Guillermo (Falascą - przyp. red.), bo on ze swoim bratem grał fantastycznie, a z innymi rozgrywającymi fatalnie (śmiech). De la Fuente był też wtedy w świetnej formie. No i Israel Rodriguez, co prawda to kompletny wariat na boisku, ale ma niewiarygodne możliwości. Pamiętam, że była wyjątkowo dobra atmosfera w zespole, miałem poczucie, że oni zrobią wszystko, co im powiem i nasz wspólna praca przynosiła coraz lepsze rezultaty. I przed wyjazdem na mistrzostwa na treningu zapytałem: panowie, czy my jedziemy na ten turniej sobie pograć czy wygrać? Oni odpowiedzieli "wygrać!" i to było nasze motto przewodnie, a oni na każdym treningu dawali z siebie wszystko. Pamiętam taką sytuację z Rafaelem Pascualem, już wtedy 37-letnim. On jako jedyny codziennie po treningach jeździł do domu i zwykle był naprawdę ledwo żywy, nie zmęczony, tylko naprawdę ledwo się ruszał. Jego żona była przerażona, a on jej na to: My trenujemy, żeby wygrać! A ona popukała się w czoło i mówi: Rafa, czyś ty oszalał, wygrać mistrzostwo Europy z reprezentacją Hiszpanii? (śmiech) Rafa nie zawsze był na boisku, ale nawet jak był na ławce, to jego obecność niezwykle pomagała drużynie. Trochę jak Gruszka tu w Polsce, mimo, że nie jest w pełni zdrowy, to widzę jak ważna jest jego obecność dla tych młodszych zawodników, jaki oni mają do niego ogromny szacunek, a on stara się ich wspierać.
Źródło : onet.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz